Reo.pl: Za OZE płacimy znacznie mniej, niż twierdzi rząd

Tekst ukazał się na portalu reo.pl

Rynek zielonych certyfikatów, praw majątkowych mających zapewnić inwestorom w Odnawialne Źródła Energii rozsądną stopę zwrotu z wyłożonych na budowę tych instalacji pieniędzy, przeżywa katastrofalne załamanie. Już nie tylko indeksy notowań ciągłych na Towarowej Giełdzie Energii, ale także ceny w obrotach pozasesyjnych osiągają minima nie gwarantujące choćby minimalnej opłacalności najtańszej i dotychczas hojnie wspieranej technologii współspalania, nie mówiąc już o stawianych na cenzurowanym wiatrakach, których obecne przychody nie wystarczają na spłatę zaciągniętych kredytów.

Przedstawiciele resortu energii publicznie wzruszają ramionami na pytania o skutki tego dla niepublicznych inwestorów. „Inwestorzy są sami sobie winni, skoro nie wzięli pod uwagę takiego ryzyka, a poza tym zbudowali za dużo i za szybko, więc muszą ponieść tego konsekwencje”. M.in. w tym duchu kilka dni temu podczas panelu na konferencji w Krakowie wypowiedział się wysoki przedstawiciel resortu, podkreślając że „bankructwo inwestorów nie oznacza, że wiatraki przestaną produkować energię”. Oznacza to ni mniej ni więcej, że rząd ma pełną świadomość skutków swojej abdykacji z regulowania rynku świadectw pochodzenia. Choć de facto jest to quasi rynek, na którym popyt wyznaczany jest nie przez mechanizmy rynkowe, ale przez arbitralne decyzje ministra właściwego do spraw energii. Niszczenie systemu certyfikatów zapoczątkowane jeszcze przez poprzedni rząd PO/PSL jest zatem z pełną premedytacją kontynuowane, a ministerstwo nie tylko nie podejmuje działań naprawczych, ale nawet nie chce o możliwych rozwiązaniach dyskutować.

Jest to złamanie kontraktu, który rząd RPP zwarł z niepublicznymi inwestorami, przyjmując i publikując w grudniu 2010 roku Krajowy Plan Działań na rzecz OZE, w którym zapisano m.in.: „Szczególnie  istotna  z  punktu  widzenia  rozwoju  energetyki  odnawialnej  będzie  kwestia stabilności   oraz   długofalowości   systemu   wsparcia,   tak   aby   zapewnić   bezpieczeństwo inwestycyjne dla podmiotów zainteresowanych budową jednostek wytwórczych”. Wprawdzie zmieniła się ekipa polityczna sprawująca władzę, ale nie oznacza to, że nie ma kontynuacji zobowiązań.

Jednocześnie słyszymy rozmaite, nie wytrzymujące konfrontacji z faktami, wypowiedzi, które mają pokazać jak wiele dopłacamy do OZE, a jednocześnie nastawić ją przeciwko tej branży. Taki sens miała m.in. wypowiedź ministra Tchorzewskiego podczas Kongresu Gospodarczego w Katowicach, powtórzona kilka dni później w Sejmie: Obywatele i przedsiębiorcy z własnej kieszeni przepłacili w 2015 r., różnie szacują, ale na pewno więcej niż pół miliarda złotych. Minister ocenił wówczas, że „w każdym rachunku obywatela w 100 zł około 12 zł – 13 zł to koszty dopłat do energii odnawialnej”. Opinie tego typu powtarzane są publicznie przez innych przedstawicieli resortu. Pojawiają się przy tym różne liczby, np. oszacowanie kosztów systemu wsparcia na 3 albo 4 mld zł rocznie.

Polska Izba Gospodarcza Energetyki Odnawialnej i Rozproszonej postanowiła zweryfikować te informacje i przedstawić opinii publicznej obiektywny, oparty na danych obraz sytuacji w tym zakresie. Analizą objęto 7 lat – okres 2010-2016, w którym po 2005 r powstało ponad 80% mocy OZE oraz wytworzono ponad 80% energii z tych źródeł. Zasadnicza część danych do analizy pochodzi z publicznie dostępnych źródeł – Urzędu Regulacji Energetyki i Towarowej Giełdy Energii. W przypadku braku danych eksperci przeprowadzili ich oszacowanie (tak było w przypadku indeksu cen w transakcjach pozasesyjnych w latach 2010-2013, gdyż za ten okres TGE nie przedstawia takich informacji). Poniżej przedstawiono najważniejsze elementy oszacowania, a dane wynikowe zebrano w tabeli. Dane szacowane zaznaczone zostały kursywą.

Z analizy tej wynika, że przeciętny konsument płaci za wspieranie rozwoju OZE co najmniej 3-4 krotnie mniej, niż twierdzą przedstawiciele Ministerstwa Energii!

Z dostępnych danych (zestawienie poniżej) wynika, że wolumen obrotów zielonymi certyfikatami na Towarowej Giełdzie Energii (liczone łącznie notowania ciągłe – sesyjne i transakcje pozasesyjne – tzw. rynek OTC), co najmniej od II połowy 2010 r przewyższał ilość certyfikatów przedstawianych do umorzenia (a także rzeczywistą produkcję energii z OZE). Nadwyżka ta, początkowo niewielka, apogeum osiągnęła w 2014 r, kiedy ilość sprzedawanych na TGE certyfikatów była prawie 2,5-krotnie wyższa niż obowiązek umorzenia i prawie 2-krotnie wyższa niż aktualna produkcja.  Oznacza to, że istotna część nieumorzonych certyfikatów sprzedawana była wielokrotnie, a część marży z tego tytułu zostawała w rękach pośredników, nie mających nic wspólnego z wytwarzaniem energii z OZE. Utrudnia to zarówno ocenę, jakie ostatecznie wpływy osiągnęli wytwórcy z OZE, jak też jakie były koszty ich nabycia przez podmioty zobowiązane do umorzenia certyfikatów (głównie spółki obrotu sprzedające energię do odbiorcy finalnego).

Nie może jednak budzić wątpliwości założenie, że tylko ta pozycja (koszty spółek obrotu z tytułu umorzenia certyfikatów) stanowić może podstawę do oszacowania, jak kształtowały się rzeczywiste obciążenia z tego tytułu konsumentów finalnych. Nawiasem mówiąc, jest to fakt ignorowany przez Ministerstwo Energii, które wielokrotnie sugerowało, iż koszty ponoszone przez konsumentów finalnych rosną wraz ze wzrostem energii, czego przykładem jest cytowana powyżej, a wprowadzająca w błąd opinię publiczną, wypowiedź Ministra Energii.

Aby te koszty rzetelnie  określić/oszacować przyjęto, że maksymalne koszty umarzania certyfikatów określa rynek transakcji pozasesyjnych (OTC), a jako podstawę oszacowania można przyjąć średnią ważoną cenę certyfikatów z tego rynku dla poszczególnych okresów. Założenie to uzasadnia fakt, że wolumen transakcji OTC był w analizowanym okresie co najmniej zbliżony (2010 r), a zasadniczo zawsze wyższy (lata 2011-2016) od obowiązku umorzenia. Ponadto rynek (OTC), odzwierciedlający w szczególności kontrakty długoterminowe pomiędzy wytwórcami i zobowiązanymi do umarzania certyfikatów, to ok. 80% wszystkich obrotów giełdowych. Oczywiście nie można wykluczyć, że jakaś część certyfikatów nabywana w trakcie sesji też była przedstawiana do umorzenia przez ich nabywców (zwłaszcza przez małe spółki obrotu), ale to tylko zmniejszałoby wynik oszacowania, gdyż co do zasady indeksy cenowe notowań ciągłych były z reguły niższe od uśrednionych cen na rynku OTC.

Koszty umorzenia certyfikatów można na tej podstawie oszacować na ok. 2,5-3 mld zł rocznie, z apogeum w 2014 r (3,2 mld). Skumulowane łączne wydatki na ten cel w analizowanym okresie wyniosłyby w takiej sytuacji nie więcej niż 18,8 mld zł, a w latach 2005-2016 można je oszacować na ok. 24 mld zł. Jest to kwota o około 5 mld niższa, niż przyjmowano w dotychczas publikowanych oszacowaniach, opartych bardziej ogólnych założeniach.

Co to wszystko oznacza dla najbardziej wrażliwych odbiorców końcowych? Wg GUS średnie zużycie energii elektrycznej w polskich gospodarstwach domowych kształtuje się na poziomie ok. 2,2 MWh rocznie (GUS.2012), przy czym 50% rodzin zużywa ok. 2 lub mniej MWh rocznie. Oznacza to, że realne obciążenie co najmniej połowy rodzin nie przekraczało w ostatnich latach 3-4,5 zł/miesiąc/gospodarstwo domowe (z maksymalną wartością w II połowie 2014 r – 4,40 zł), z czego zaledwie 1-1,5 zł to koszt wsparcia dla wiatraków (nawiasem mówiąc 20% potencjału wiatrowego znajduje się w dyspozycji spółek Skarbu Państwa, które też tracą na załamaniu się rynku certyfikatów). Stawia to pod ogromnym znakiem zapytania kompetencje osób przygotowujących analizy dla Ministra Energii, ewidentnie odbiegające od stanu faktycznego i wprowadzające opinię publiczną w błąd.

 


 

Nie ma też pewności, że całość tej kwoty trafiła do inwestorów budujących nowe moce OZE. Przyjmując założenie, które nie musi być prawdziwe, o czym za chwilę, że udział poszczególnych sektorów OZE w podziale wpływów ze sprzedaży „certyfikatowego tortu” był proporcjonalny do ich udziału w wytwarzaniu, można przyjąć, że niespełna 30%  puli - czyli nie więcej niż 7 mld zł otrzymali inwestorzy w elektrownie wiatrowe, którzy w latach 2005-2016 wydali na te inwestycje ponad 34 mld zł.

Kolejne 30% z tej puli trafiło do instalacji współspalania, a 18-19% do dużych elektrowni wodnych - w tych sektorach inwestycje w nowe moce były szczątkowe lub żadne. Ponadto część z puli współspalania i spalania biomasy (15%) otrzymali dostawcy tego surowca – ostrożne oszacowanie wskazuje, że mogłoby to być ok. 2-3 mld zł. Oznacza to ewidentne nadwsparcie tych 2 sektorów i praktycznie zerowy efekt inwestycyjny z wydanych przez konsumentów prawie 12 mld zł. Jedynie w sektorze spalania biomasy, który mógł uzyskać nie więcej niż 15% wpływów ze sprzedaży certyfikatów powstawały nowe inwestycje – szacuje się, że ich wartość sięgnęła w całym okresie 2005-2016 ok. 5 mld zł.

Powyższe liczby mogą się różnić od rzeczywistych przepływów finansowych. Wątpliwości może przykładowo budzić kwestia, jak funkcjonują umowy wewnątrzgrupowe, zawierane w skonsolidowanych pionowo koncernach energetycznych. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że nabywanie certyfikatów na podstawie tych kontraktów miało priorytet w stosunku do transakcji z rynku notowań ciągłych, przynajmniej tak długo, jak proponowane przez niepublicznych wytwórców ceny certyfikatów na TGE były wyższe od granicznych kosztów zmiennych technologii współspalania, czy dużej hydroenergetyki.

Trudną do oszacowania część tej kwoty stanowią marże pośredników skupujących certyfikaty od wytwórców i sprzedających je następnie z zyskiem podmiotom zobowiązanym do umorzenia świadectw pochodzenia. Jest to działalność legalna w świetle obowiązujących przepisów, ale nie ulega wątpliwości, że przyczynia się ona do wzrostu kosztów funkcjonowania systemu, zmniejszając przychody inwestorów.

Dlatego można założyć, że przepływ środków do sektora wiatrowego i biogazowego, a także fotowoltaiki był realnie niższy (być może nawet o kilkanaście procent), niżby to wynikało z ich udziału w produkcji energii z OZE.

Na problem nieadekwatnego wsparcia, niszczącego rynek OZE nasza Izba zwracała uwagę w kolejnych wystąpieniach od kilku lat, jednak ten głos był zasadniczo ignorowany przez polityków. Dopiero w końcówce rządów PO/PSL zrezygnowano ze wsparcia dla dużych hydroelektrowni i ograniczono wsparcie dla rozwoju współspalania, ale to ostatnie ograniczenie zostało w praktyce zniesione przez ostatnie nowelizacje ustawy ozowej.

Wyniki naszej analizy zbijają też koronny argument Ministerstwa Energii, jakim posługuje się ono odmawiając podjęcia interwencji na rynku zielonych certyfikatów. Chodzi rzekomo o ochronę konsumenta indywidualnego, już ponoszącego znaczące koszty, a którego przywrócenie realnej ceny certyfikatów miałoby obciążyć ponad miarę (obawa ta nie dotyczy jednak skutków wzrostu opłaty przejściowej, czy planowanego wprowadzenia rynku mocy).

Dokonaliśmy zatem stosownego przeliczenia, przyjmując jako podstawę oszacowania średni ważony poziom cen z najlepszego w tym względzie dla inwestorów II półrocza 2013 r (215 zł/MWh). Wynika z niego, że podniesienie obowiązku umorzenia (2017-2020) do 19% na kolejne 4 lata zwiększyłoby obciążenie przeciętnego gospodarstwa domowego do ok. 6,8 zł miesięcznie, czyli o  ok. 3,8 zł w stosunku do stanu obecnego, a niespełna 2,5 zł w stosunku do najwyższych jak dotąd obciążeń z 2014 r.

Teoretycznie mogłoby to spowodować wzrost rachunków o ok. 2,5%, ale w praktyce jakaś część z tej kwoty obciążałaby marżę pośredników, a nie konsumentów końcowych, a dodatkowo działają tu inne mechanizmy kompensacyjne. Warto bowiem zauważyć, że zgodnie z twierdzeniami przedstawicieli energetyki konwencjonalnej i resortu energii, rosnąca generacja z wiatraków, czy w ogóle z OZE spowodowała realne i znaczące obniżenie cen na rynku hurtowym, które w latach 2012-2016 wyniosło ok. 40 zł/MWh. Nie podejmując tu polemiki, czy i co było prawdziwą przyczyną tych spadków, jest faktem, że  ceny realnie spadły, ale nie znalazło to adekwatnego odzwierciedlenia w rachunkach końcowych, gdzie energia dla odbiorców z taryfy G wyceniana jest od lat na 260-280 zł/MWh.

Biorąc pod uwagę powyższe łatwo obliczyć, że w rachunku łączonym dotychczasowe obciążenia odbiorcy finalnego z tytułu rozwoju OZE zostały w całości zneutralizowane przez spadek cen energii – do kosztów energii trzeba było bowiem doliczyć kwotę wsparcia dla OZE wynoszącą niespełna 20-25 zł/MWh i odliczyć jednocześnie spadek kosztów jej zakupu wynoszący ok. 40 zł/MWh. A więc nawet gdyby po postulowanym przez branżę przywróceniu cen równowagi na giełdzie obciążenie to zwiększyłoby się do ok. 40 zł/MWh, to konsument końcowy nie odczułby w praktyce wzrostu kosztów systemu wsparcia rozwoju branży. Wykonanie tej analizy nie wymaga jakichś specjalnych kwalifikacji i każdy, kto choćby trochę rozumie funkcjonowanie rynku energetycznego i potrafi posługiwać się arkuszem kalkulacyjnym jest w stanie jej wyniki zweryfikować.

Oznacza to jednak, że prawdziwą przyczyną inspirującą polityków do inkryminowania OZE są być może tylko spadające przychody spółek Skarbu Państwa oraz raczkująca chociaż rosnąca konkurencja dla elektrowni węglowych. Dla ochrony interesów tego monopolu rząd jest w stanie poświęcić interesy tysięcy niepublicznych inwestorów, wycofując się z formalnie przyjętych i publicznie ogłoszonych 6 lat temu deklaracji.

 

Beata Wiszniewska

Polska Izba Gospodarcza Energetyki Odnawialnej i Rozproszonej

Previous
Previous

Spotkanie noworoczne PIGEOR

Next
Next

Apel do Ministra Rozwoju w sprawie współspalania